dzwoniły jeszcze, a z oczów przymkniętych płynęły dwa strumienie łez. Była to cichnąca burza.
Jadwinia z pomocą panny Matyldy rozebrała ją i położyła do łóżka. Marcela dała powodować sobą, bezwładna i bezsilna.
Gdy Stanisław powrócił i zastał siostrę w tym stanie, zmarszczył brwi i rzucił gniewnie dopalające się cygaro, które trzymał w ustach. Nie pytał o powód; zrozumiał go odrazu.
— Tego tylko brakowało — mruknął przez zęby.
— Ale cóż się stało — powtarzała Jadwinia — ja nic nie pojmuję...
— A przecież to bardzo jasne. Ryszard cofnął swoje słowo.
— To niepodobna! — zawołała z zaiskrzonemi oczyma. — On tego nie mógł uczynić. To byłaby nikczemność!
Stanisław się o to nie spierał. Nazwa rzeczy obchodziła go mało.
— To smutne dla Marceli i dla nas wszystkich — odrzekł tylko.
Potem dodał po namyśle.
— W położeniu Ryszarda brać żonę bez posagu byłoby szaleństwem. Wiedziałem dobrze iż go nie popełni. Spodziewałem się tego, co się stało.
— Więc to tak! — powtórzyła namiętnie Jadwinia. — Więc nie ma już na tym świecie ludzi zacnych, bezinteresownych, kochających prawdziwie?