nie zastąpić nieziemskiego przybysza. Prędko schwycił dwa kawałki, uprzedzając atak apetytu niewidzialnego gościa. Prędko je również strawiwszy, zarządził odsłonięcie latarni. Okazało się, że talerz był pusty.
Kapłanowi zrobiło się nieswojo na duszy, ponieważ zauważył podejrzliwe spojrzenia wtajemniczonych w jego sztuczki oficerów. Te bowiem porcje, które duch łaskawie zostawiał na talerzu, przypadały im zwykłe w udziale. Teraz, rozumie się, podejrzewali kapłana, że ich ocyganił. Sądzili, że zaklinacz schował mięso, aby później zjeść je skrycie.
— Do piorunów! — zaklął pocichu Matuzalem. — Ten duch wicekróla istotnie musiał nie jeść i nie pić przeszło cztery tysiące lat. Żre i żłopie jak parobek przy młódce.
— Bardzo mi go żal, miłego, biednego oćca, — rzekł Godfryd. — Po takiej uczcie żołądek może mu pęknąć, a wówczas grosza nie dam za jego życie.
— Słyszałem, jak jadł, wtrącił Ryszard.
— Soo? — zapytał grubas. Tak? Czyż mlaskał językiem?
— Bardzo wyraźnie. Słyszałem mlaskanie tuż przy sobie, jakgdyby to pan jadł.
Aby położyć kres kłopotliwej sytuacji, kapłan pożegnał dostojnego gościa z zaświatów. Napisał uprzejme podziękowanie na kartce. Poczem ją spalił. Duch przecież okazał się równie dobrze wychowanym, gdyż za pośrednictwem ręki kapłana nakreślił na stole:
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/143
Ta strona została skorygowana.
17