łyżką, wszakże nie umiał zręcznie posługiwać się kwei-tse. Uprościł sobie zadanie tem, że najzwyczajniej w świecie pił zupę bezpośrednio z talerza, co ściągnęło nań wzgardliwe spojrzenia Chińczyków. Trzej zaś pozostali pasażerowie wcale nieźle dali sobie radę z zupą zapomocą pałeczek.
— Świetne, rozkoszne! — odezwał się kapitan.
— Tak, palce lizać, przytaknął grubas. — Na honor!
— Czy istotnie było aż tak świetne? — zapytał Matuzalem.
— Pewnie.
— A czy wie pan, co zjadłeś?
— Gniazda salanganów! — odpowiedział Turnerstick.
— Absurd! Te draby poczęstowałyby nas indyjskiemi przysmakami, a jakże! Aniby im to na myśl nie przyszło.
— A więc cóżto było?
— Skóra wołowa, odpowiednio przyrządzona, która przypomina w smaku zupę z gniazd jaskółczych.
— Do piorunów! Czyż w Chinach zjada się wołu wraz ze skórą?
— Pewnie. Uchodzi to nawet za szczególnie wyszukaną potrawę.
— O mój Boże, o mój Stwórco! — zaczął lamentować grubas, chwytając, jak zwykle, za brzuch. — jestem chory, śmiertelnie chory!
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/160
Ta strona została skorygowana.
34