zupełnie władający językiem, a pragnący, aby go dobrze zrozumiano.
— Nie wierzę — oświadczył Matuzalem. — Czego pan chce?
— Wejść do was.
— Ba! Zostań pan za drzwiami! Jesteś pan owym łotrem, który się podawał za Malajczyka.
— Ten Amerykanin, wasz służący? O nie! Jestem Chińczykiem.
— A rozmawiasz po niemiecku!
— Mój patron nauczył mnie.
— Któż to taki?
— Pan Sei-tei-nei z Hu-nan:
— To oszustwo — zauważył pocichu Degenleld. — Sei-tei-nei nie jest chińskiem słowem, ani chińskiem nazwiskiem.
— Nie znam takiego słowa — dodał kapitan. — Nie ma ani jednej z moich końcówek.
— Słusznie! — uśmiechnął się student. — Drab chce w ten sposób wkraść się w nasze względy. Jestem przeświadczony, że to ów Yankee. Nie zdążymy jeszcze otworzyć, a wedrze się ich tylu, że nie starczy nam miejsca do obrony.
Zwracając się w stronę drzwi, zapytał:
— Jak się pan dostał do niewoli korsarzy?
— W porcie Szang-hai. Interesownie jechałem do Kantonu, więc wsiadłem w Szui-heu. Dopiero po drodze spostrzegłem się, w jaką kompanję wpadłem.
— Hm! Więc został pan korsarzem.
— Tylko dla pozoru.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/182
Ta strona została skorygowana.
56