— Bynajmniej. Potrafię usunąć bambusy, któremi podparto drzwi. Możecie mi zaufać.
— Jak zamierzają wobec nas postąpić?
— Zgładzą was, skoro świt. Rozbiją dach waszej kajuty i wrzucą garnki cuchnące.
— Do kaduka! Ale do tego czasu nic nie przedsięwezmą?
— Nie. Spodziewają się waszego wypadu, więc wolą sprowokować was za dnia.
— A więc boją się nas, łotry?
— Bardzo nawet. Zabiliście przecież wielu.
— Hm. A czego właściwie pan szuka u nas?
— Chciałem was prosić o pomoc, gdyż jestem za słaby, aby własnemi siłami odzyskać wolność.
— Jesteśmy w tem samem położeniu, co pan!
— Ale z tego, co o was słyszałem, wnoszę, że macie tyle odwagi, zdecydowania, no i broni, ażeby się uwolnić. Więc postanowiłem oddać się pod waszą opiekę.
— Wszystko to bardzo ładnie brzmi, ale ja nie mogę panu zaufać.
— Powinien pan. Jestem uczciwy. Wierzaj mi pan!
W tej chwili Godfryd położył rękę na ramieniu studenta i szepnął:
— On mówi tak poczciwie. Żal mi go. Niechże go pan wpuści do budy, stary Matuzalemie.
— To zbyt niebezpieczne!
— Niebezpieczne? Nie pojmuję dlaczego. Co może nam zrobić taki pojedyńczy gość?
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/184
Ta strona została skorygowana.
58