huknął Matuzalem po angielsku. — Kto piśnie słowo, zginie!
Żaden malarz nie umiałby oddać wyrazu ich twarzy. Gapili się na przybyszów z takiem przerażeniem, jakgdyby mieli przed sobą strachy.
— To... to... wy? — wykrztusił wreszcie ho-tszang. — Czego tu chcecie?
— Chcemy podziękować za opjum, którem nas zatruliście.
— Opjum? O co panu chodzi?
— Niech pan nie udaje naiwnego! Dolał pan opjum do trunku, aby nas obezwładnić!
— Ależ, panie, w jakim celu?
— Aby nas ograbić i zamordować.
— Tien-na! Niebiosa! Uważa nas pan za morderców?
— Stanowczo. Sądzi pan, że nie wiemy, iż wasza Szui-heu jest dżonką korsarską?
— Panie, co pan plecie! Zwołam natychmiast całą załogę — niech poświadczy, żeśmy uczciwymi ludźmi.
Chciał się podnieść. Matuzalem wycelował rewolwer w jego skroń i rozkazał:
— Siedzieć, bo strzelam! Wierzę, że pragnie pan zwołać załogę!
— Panie, niebo i ziemia mogą świadczyć, że jesteśmy uczciwymi ludźmi. To wy odpłacacie nam obelgą za gościnność. Zastrzeliliście trzech moich ludzi i zranili czwartego!
— A więc jedna kula trafiła nawet dwóch; to
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/201
Ta strona została skorygowana.
75