ności. Wiedzieli wszak, że poto zakopują posążki, aby je niebawem wykopano.
Nie upłynęło pół godziny, a rydel już zamilkł.
— Tak! — rzekł Wing-kan. — To była rzecz najważniejsza. Reszta pójdzie łatwo.
— Co teraz pocznie nasz władca? — zapytał jeden z najmitów, ten, który umówił się z jubilerem.
— Poczekam, aż rozgłoszą kradzież.
— To się wnet stanie.
— Wówczas pójdę do tong-tszi.
— Nie jest to mandaryn sprawiedliwości.
— Nie, ale zawszeć mandaryn. Ulica jest zamknięta, a nie mieszka tu żaden sing-kuan[1]. A zatem muszę się zwrócić do tong-tszi. Powiem, że słyszałem, iż skradziono dwóch bożków, i że mam w podejrzeniu swego sąsiada Hu-tsina.
— Mandaryn zapyta, skąd mój czcigodny starzec powziął takie podejrzenie?
— Przechadzałem się w ogrodzie i zobaczyłem przypadkowo, jak mój sąsiad zakopywał dwa posążki.
— Dobrze! A więc rzecz załatwiona. Prosimy o zapłatę.
— Przygotowałem już dla was sakiewki. W każdej jest po tysiąc li.
— Czy dobrze liczone?
— Dobrze.
— Miejmy nadzieję. Kiedy wyświadczyłem memu
- ↑ Urzędnik sądowy.