— Czego chcesz tu o tak późnej porze? — zapytał urzędnik.
— Wszechpotężny kuan-fu, — rzekł jubiler tonem służalczym — musiałem śpieszyć ku blaskom twego słońca, ponieważ na naszej ulicy nie mieszka żaden sing-kuan.
— Sing-kuan? A więc chodzi o jakieś przestępstwo?
— Tak.
— Czemu zwracasz się do mnie? Widzę, że będę cię musiał przymknąć.
— Wasza jaśnie oświecona łaskawość zostawi mnie na wolności, skoro się dowie, że chodzi o skradzione bogi.
Mandaryn rozmawiał z nim, siedząc na krześle — inaczej bowiem nie wypadało. Teraz zerwał się na równe nogi i zawołał:
— Podnieś się, mów szybko i swobodnie. Co ty wiesz?
— Zdaje się, że wiem, u kogo znajdują się skradzione bóstwa.
— Ty? — U kogóż?
— U Hu-tsina, mego sąsiada.
Tong-tszi ściągnął groźnie brwi i odezwał się:
— U niego? Twego wroga? Ten człowiek jest uczciwy i niezdolny do kradzieży. Mógłbyś postawić go sobie za wzór rzetelności. Nie kradnie; tem bardziej nie popełni świętokradztwa. Czy wiesz, co czynisz, posądzając go o przestępstwo?
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/308
Ta strona została skorygowana.
62