i pilnujcie go, jak oka w głowie! Pójdziemy do jego ogrodu.
Policjanci wzięli go pomiędzy siebie. Nie mógł sobie wytłumaczyć zniknięcia posążków, wszelako ani mu przez myśl nie przeszło, że mogą być u niego w ogrodzie.
Znowu tong-tszi musiał odbyć paradę, przejeżdżając do sąsiedniego domu. Wszedł do palankinu i wraz ze swoim orszakiem udał się do ogrodu Wing-kana.
Przy świetle lampjonów ujrzano rzecz niezwykłą; między dwoma karłowatemi drzewami ziemia była rozkopana i potem znowu zasypana, skutkiem czego tworzyła nieznaczne wzniesienie; na niem siedzieli obal kulisowie z rękami i nogami spętanemi, plecami przywiązani do dwóch mocnych palów, wbitych w ziemi. W ustach ich tkwiły szmaty ich własnych ubiorów, więc nie potrafili wydać dźwięku.
Wing-kan ze strachu omal nie runął, skoro ujrzał tę grupę. Mandaryn zaś, zmierzywszy obu hultajów od stóp do głów, zawołał:
— To są złodzieje, ci, których określono jako podejrzanych. Wing-kan, skąd oni się wzięli w twoim ogrodzie?
— Nie wiem — wykrztusił zapytany bezkrwistemi wargami.
— Jakto? Nie wiesz? Zato ja wiem dobrze! Ty sam popełniłeś ten czyn, który następnie chciałeś zwalić na swego sąsiada! Odwiążcie tych łotrów i rozkopcie ziemię!
Odwiązano zbirów od palów i odstawiono ich
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/320
Ta strona została skorygowana.
74