— Czy mój czcigodny i sędziwy przyjaciel zechce dotrzymać słowa i odwiedzi mnie jutro, jak przyrzekł?
— Przyjdę, przyjdę, — odpowiedział błękitnopurpurowy.
— Kiedy?
— Przed obiadem, zanim obejrzę miasto.
— Nie wiem, w jakim celu przybyliście do Kuan-tszéu-fu, ale być może, potrafię wyświadczyć wam przysługę, jakiej się ode mnie nie spodziewacie. Potężny tong-tszi ma słuszność. Uratował pan mnie i moją rodzinę. Dam panu podarunek, który może panu się ogromnie przydać.
Przed domem mandaryn wsiadł do palankinu, a goście poszli za jego przykładem. Na ulicy motłoch wciąż jeszcze się gromadził i, zaciekawiony, gapił się na palankiny. Rozumiał, że musiało się coś ważnego zdarzyć, skoro tong-tszi składał wizytę swoim sąsiadom o tak późnej godzinie.
Skoro wrócili do domu, mandaryn zaprowadził Matuzalema do swego gabinetu. Miał minę poważną, niemal uroczystą.
— Zanim pan zasiądzie do tsau-fan[1], — rzekł — muszę panu coś powiedzieć. Zasłużył pan sobie na moją wdzięczność, ale naraziłeś mnie na zgubę, na utratę życia, własności i urzędu. Niech pan na przyszłość będzie ostrożniejszy!
— Wybaczy pan — przeprosił student. — Sądziłem właśnie, że działam nader ostrożnie.
- ↑ Wieczerza (dosł. „ryż wieczorny).