stawić na pastwę losu swoja mienie. I nadomiar nikt już nie będzie mógł dowieść tong-tszi, że zagrabił połowę sklepu. O, ci mandaryni kradną, wszyscy bez wyjątku!
— Błogosławiona kraina! — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — U nas inaczej. A jakże jest w Holandji, mijnheer?
— Daar muisen de mandarins ook niet — Tam mandaryni nie kradną — odpowiedział grubas.
— Tam nie kradną także bogów. Nawiasem mówiąc, chciałbym obejrzeć taką świątynię. Czy wpuszczą nas?
— Czemu nie? — rzekł Matuzalem. — Chińczycy nie są tak nietolerancyjni, jak muzułmanie, — wpuszczają inowierców do swoich świątyń. Często nawet świątynie chińskie stanowią rodzaj gospód dla podróżnych. Być może, że i nam się zdarzy przenocować w takiej gospodzie.
— Chciałbym obejrzeć tę „kantynę“, z której wykradziono naszych bałwanów. Jakże się ona nazywa?
— Pek-thian-tszu-fan, to zniczy, „dom stu władców nieba“.
— Stoi tam setka tych bałwanów?
— Tego rodzaju liczby należy traktować jako hiperbolę, chociaż, coprawda, niejedna świątynia tutejsza posiada wieleset obrazów i posążków.
— Pek — pek — pek — — jak tam się nazywa? — wtrącił kapitan.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/335
Ta strona została skorygowana.
89