dzisiejszego. Spotkał go zaszczyt zasiadania pomiędzy bogami, nawet w pierwszym ich rzędzie.
Roześmiane twarze bogów podziałały na podróżnych zaraźliwie. Godfryd de Bouillon uśmiechał się znacząco; mijnheer zagryzał wargi; Turnerstick drapał się pod fałszywym warkoczem — ledwo mógł powstrzymać się od śmiechu, a przecież nie wiedział, czy śmiech w tej świątyni jest dozwolony. Nawet sam bonza przejął się nastrojem oprowadzanych gości. Zmrużył oczy i otworzył szeroko usta, wskazując na jednego z bożków — najweselszego w wesołem gronie, śmiejącego się w milczeniu wprawdzie, ale tak serdecznie i wyraziście, iż można było sądzić, że łzy płyną mu z oczu ciurkiem. To stanowiło jakgdyby sygnał. Godfryd wybuchnął śmiechem i krzyknął:
— Nie bierzcie mi za złe, moi panowie bożkowie, ale czuję się w waszem czcigodnem towarzystwie tak wspaniale, że nie potrafię płakać. Jesteście najwspanialszymi wesołkami, jakich kiedykolwiek spotkałem. Tszing, tszing, tszing!
Mijnheer wtórował pucybutowi; Turnerstick, Matuzalem i Ryszard poszli za ich przykładem; Liang-ssi uczynił to samo, a nawet sam bonza zalewał się głośnym śmiechem.
Dookoła podwójnej hali ciągnęły się mieszkania bonzów. Przewodnik wprowadził gości do paru mieszkań. Wszędzie proponowano im trociczki i barwne kartki z modlitwami, które sprzedają chińscy kapłani. Matuzalem rozdał im garść li, przewodnikowi dał
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/347
Ta strona została skorygowana.
101