— Nie, nie! — ostrzegał tong-tszi. — Lekkomyślnie zajęli miejsce bogów i zostali na tem przyłapani. Jeśli pan pośpieszy im z pomocą, i oni, i pan, i my wszyscy będziemy zgubieni. Jedynie z odległości można będzie coś dla nich zdziałać.
— Ja ich uratuję! — oświadczył Liang-ssi. — W każdym razie uchronię ich przed doraźnem niebezpieczeństwem. Zamkną ich w więzieniu, z którego, spodziewam się, zdołamy ich wyzwolić.
Chciał się oddalić. Matuzalem powstrzymał go i zapytał:
— Co pan zamierza zrobić?
— Puść mnie pan! Oni są lamami z Lhassy.
— Nikt w to nie uwierzy!
— Niechaj wątpią! Jednak będą musieli chwilowo oszczędzać naszych przyjaciół.
Wyrwał się i wszedł do przedniej hali krokiem człowieka, który zainteresował się wrzawą.
Młody mandaryn zobaczył przybysza; podszedł doń, pociągnął go za odzież i zapytał:
— Czego tu szukasz?
— Chcę zwiedzić świątynię.
— Nie wolno teraz! Obcym chwilowo wstęp wzbroniony!
— Ale ci dwaj są też obcy!
— Znasz ich?
— Znam ich mowę i słyszałem przed chwilą, co ten lama mówił.
— Jakaż to mowa?
— Tybetańska.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/364
Ta strona została skorygowana.
118