— Gewisseglijk, ik ben een Hollander. — No tak, jestem Holendrem.
Mandaryn odepchnął go, szybko uchwycił Turnersticka za warkocz i zawołał do policjantów:
— Nie przepuszczajcie nikogo — to oszuści! to są Fu-len[1]. Skalali święte miejsce! Aresztuję was!
Turnerstick nie rozumiał wprawdzie po chińsku, ale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tych słów. Skoczył ku wrotom; stracił czapkę mandaryńską, zarówno jak i warkocz, który został w ręku urzędnika. Bonzowie rzucili się nań hurmem; odtrącił, ich potężnemi razami pięści, przewrócił kilku, ale nie mógł się przedostać, ponieważ było ich zbyt wielu. Dziesięć, dwanaście, szesnaście rak już go trzymało mocno.
Co się tyczy mijnheera, to i on nie okazał się tchórzem. Nie z braku odwagi schował się był uprzednio za plecami kapitana. Był wówczas poprostu zaskoczony i zdezorjentowany osobliwą sytuacją. Obecnie, widząc, jak bonzowie rzucili się na jego towarzysza, wpadł w zapał wojowniczy. Wypuścił z rąk parasol i ściśniętemi mocno pięściami uderzył najbliżej stojącego arcykapłana w dołek z taką siłą, że ten przewrócił się na nosze z bożkiem i, pociągając za sobą posążek, fiknął koziołka. Mężny Holender nie poprzestał na tem. Wpadł w tłum mandarynów i kapłanów, i silnemi razami zmusił ich do rozstąpienia się w obie strony.
— Tapper, maar gedurig tapper, mijnheer
- ↑ Holendrzy.