zów. Znaleźli się w wąskim korytarzu, oświetlonym dwiema latarniami.
— Do djaska! — mruknął Godfryd.
— Co takiego? Strach?
— Nie, ten strój. Nogi plączą się w długiej spódnicy. Ledwo potrafię człapać.
Pośrodku korytarza, z prawej i lewej strony, widniały drzwi. Degenfeld wiedział, gdzie zamknięto więźniów. Zastukał na lewo. Znowu zawołano: — Seui-tsi? — i znów powtórzyła się wyżej opisana scena.
Teraz wkroczyli do szerszego korytarza o licznych, bardzo niskich drzwiach. Tu znajdowały się lepsze cele.
Na końcu korytarza naraz otworzyły się drzwi. Jaskrawe światło oświetliło wchodzącego. Był to znany nam młody mandaryn. Poczucie ciążącej na nim odpowiedzialności spędziło mu sen z powiek. Zmierzył przybyszów nieufnem spojrzeniem, ukłonił się lekko i zapytał:
— Szui-tsün? — Kto jesteście?
Nie mówiąc ani słowa, obaj pokazali swoje żetony.
— Idźcie za mną, panowie!
Zaprowadził ich do małego pokoju, gdzie znajdowały się stół, krzesło i niskie posłanie. Na stole paliły się dwie świeczki i leżała otwarta książka. Mandaryn bacznie obejrzał żetony; ukłonił się głębiej i zapytał:
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/421
Ta strona została skorygowana.
27