mej różniła się wielce od zwykłych cel chińskich więzień. Było tu dosyć miejsca dla trzech osób. Umeblowanie składało się ze stołu, trzech krzeseł i trzech posłań. Latarnia oświetlała resztki sutej kolacji.
Więźniowie skupili się pośrodku celi. Słyszeli i głosy rozmawiających i poznali Matuzalema, chociaż zaskoczyło ich przebranie. Dziwacznie wyglądał w stroju chińskiego mandaryna. Jego broda ciemna i gęsta i nos niezwykły nie licowały z powierzchownością ludzi żółtej rasy.
Inaczej znowu, komicznie niemal, wyglądał Godfryd. Szeroki ubiór wisiał na jego długiej chudej figurze jak na tyczce, bezbroda zaś, pomarszczona twarz dziwnie kontrastowała z czapeczką mandaryńską.
Więźniowie postanowili nie zdradzać się, że znają przybyszów. Jednakże mijnheer zaczynał się już uśmiechać, a po twarzy kapitana przebiegały drgawki podejrzane.
— Cicho! — zgromił ich błękitno-purpurowy. — Zdaje się, że zamierza pan się śmiać! Ten młody urzędnik nie powinien się domyślić, że my się znamy. Chodźcie za mną do jego gabinetu! Jeśli was nie wypuści, trzeba będzie go unieszkodliwić.
Mówiąc to, wyszedł odrazu na korytarz, aby odciąć mandarynowi drogę. Więźniowie wkroczyli do pokoju mandaryna tak raptownie, że pang-tszok-kuan nie miał czasu temu zapobiec. Stał przy Godfrydzie.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/424
Ta strona została skorygowana.
30