Przy samym okręcie już po chwili roiło się od łódek i tratw, naładowanych wszelkiego rodzaju produktami miejscowemi. Każda z tych łódek ubiegała się o pierwszeństwo w stosunkach handlowych z przybyszami, aby uzyskać od nich poczwórne ceny. W następstwie — harmider, nawoływania, kłótnie, przekleństwa, ryki, wrzask reklamy, że aż uszy puchły.
— Nic nie kupować! — ostrzegał kapitan. — Tu zdziera się z cudzoziemców skórę. Najlepiej wcale nie dopuścić kramarzy, bo później nie można będzie opędzić się tej zgrai. O, potrafię rozmówić się z tą hołotką! Zaraz zobaczycie.
Kazał natychmiast napełnić kilka kubłów wodą i ustawić je na brzegu pokładu. Poczem wychylił się i ryknął na całe gardło w rojną ciżbę łodzi:
— Forang tam! My nicong nie kupimeng! Idźcieng preczyng, wy szubrawcyng! Natychmiastong preczyng, preczang, preczong, preczung. Travaillez, travaillong, travailleng!
Bynajmniej nie owe słowa podziałały na tłum. Podziałał głos okrutny i srogi, dzikie, groźne gesty kapitana. Na dole uciszyło się, jakby makiem posiał. Spojrzenia kramarzy z nietajonem zdziwieniem wpiły się w kapitana, który ciągnął dalej:
— Nie potrzebujemyng niczegong! Nie mamyng pieniędzyng. Wynieścing się stądzing!
Zdumieni kulisowie wciąż trwali w milczeniu; nie wiedzieli, co o tem myśleć. Godfryd de Bouillon zobaczył tymczasem wpobliżu siebie ogromny głośnik.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/45
Ta strona została skorygowana.
41