— Na wszystkie dobra duchy! Ye-Kin-Li był tak bogaty?
— Tak. Ukrywał to bogactwo, gdyż mandaryni zdzierają z bogaczy, ile się tylko da. Starczy na porządny ładunek dla jednego konia jucznego. — —
Droga wypadała teraz przez skalisty wąwóz, długi na godzinę jazdy. Stąd wjechano na płaskowzgórze pozbawione roślinności. Wreszcie zatrzymano się nad głęboką bezdenną przepaścią, ściany skalne spadały zupełnie prostopadle. Nie było drogi objazdowej, ani z prawej, ani z lewej strony. Droga wiodła prosto przez most, przerzucony nad przepaścią, ten, o którym opowiadał gospodarz sië-kia.
Był to most łańcuchowy we właściwem znaczeniu tego słowa. Sześć mocnych równoległych łańcuchów żelaznych było przytwierdzonych do skał z jednej i z drugiej strony. Leżały na nich poprzecznie drewniane belki, stanowiące niebezpieczne przejście. Łańcuchy, z powodu ciężaru, nie mogły być naciągnięte dobrze. Zwisały pośrodku przepaści dosyć znacznie. Belki były wytarte i stare. Utworzyły się w nich przegniłe otwory, przez które nierozważny podróżnik mógł oglądać przyprawiającą o zawrót głowy głęboką przepaść.
Matuzalem zatroskanem spojrzeniem oglądał niebezpieczny most. Godfryd zaś, przesuwając czapkę po głowie, rzekł:
— Mamy tędy przejechać? Chciałbym zobaczyć budowniczego tego świetnego mostu!
— Poco? — zapytał Ryszard.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/477
Ta strona została skorygowana.
83