dził sobie w ten sposób, że posłał do bonzy po zasłonę świątyni. Na szczęście, kapłan nie był zbyt gorliwy i wnet już świątobliwa zasłona znalazła się na plecach Holendra.
Zasłona ta była wymalowana w fantastyczne zwierzęta, kadłuby potworów i najrozmaitsze wyobrażenia, przyczem warstwa farby była tak gruba, że materjał z trudem układał się w fałdy. Wyglądało to tak, jakgdyby grubas był otoczony nieprawidłowo załamanym murem chińskim, z za którego wydobywały się jedynie głowa i ręce.
A na tej głowie siedziała wysoka stożkowata czapka żołnierska z metalowym znakiem, wyobrażającym smoka. Z obu stron spadały nauszniki, które mijnheer związał pod brodą.
Kiedy, tak przyodziany, ukazał się oczom swoich przyjaciół, z wielkim trudem powstrzymali się od śmiechu.
— Oto jestem — rzekł. — Wykąpałem się, więc się czuję zdrów jak ryba, a głód odczuwam tak wielki, że żołądek mój wydłużył się aż do samych nóg. Kiedy zasiądziemy do kolacji?
— Zaraz, mój czcigodny, — odparł z szelmowską miną Godfryd. — To też zechciej pan spocząć.
— Nie mogę, bo mój płaszcz cesarski się złamie.
— Więc musi pan stać, dopóki pańska odzież nie wyschnie. Pańską broń już oczyściliśmy. Zawartość plecaka musieliśmy poprostu wylać.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/517
Ta strona została skorygowana.
123