— Urodziny! Słyszysz, Ryszardzie, jak to się świetnie składa!
Ryszard nie odpowiedział, ale znać było po nim głębokie wzruszenie. Tymczasem zauważono ich z domu. Robotnicy głośnemi okrzykami witali przybycie t‘eua. Wielu rzuciło się naprzeciw, inni utworzyli szpaler. Niebawem ujrzano przy stole, na którym leżały pieniądze, starszego już pana, chudego i długiego, wyglądającego na lat sześćdziesiąt. Był siwy Jak gołąb. Liczne zmarszczki świadczyły o burzliwem życiu. Ostre rysy mówiły o stanowczym, samodzielnym charakterze, niepozbawionym zresztą łagodnej dobroci.
Przywitał się z t‘euem po chińsku. Był zdumiony widokiem pozostałych przybyszów:
— Nguot? Y-jin! — Co widzę? Cudzoziemcy!
— Tak, Europejczycy! — potwierdził inżynier.
— Pozwolę ich sobie panu przedstawić, ponieważ ja ich najpierw poznałem i zawdzięczam im życie, — odezwał się Liang-ssi. — Ale o tem później. Przedewszystkiem wymienię nazwiska tych panów. Ten oto w stroju chińskiego mandaryna jest to kapitan Frick Turnerstick z Londynu, na którego okręcie pozostali panowie odbywają podróż dookoła świata. Są to studenci uniwersytetu w... w... w...
Tu geograficzne wiadomości nie dopisały Chińczykowi.
— W Oxfordzie — uzupełnił Matuzalem.
— Tak, w Oxfordzie, są to panowie...
Teraz wymienił nazwiska pierwsze lepsze, jakie mu przyszły na myśl, o brzmieniu angielskiem.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/531
Ta strona została skorygowana.
137