wiedzieli, co o nich sądzić, lecz miny świadczyły bądź co bądź o wysokim respekcie. Nie rozumieli wprawdzie Matuzalema, ale imponował im jego ton i poważna, pewna siebie dostojność. Nasz student uważał za właściwe powstrzymać mściwe zapędy kapitana. Odciągnął go na stronę i rzekł:
— Lepiej zrezygnujemy z chłosty, mój drogi przyjacielu.
— Zrezygnować? Co panu na myśl wpada! Jeśli mnie pan chce pozbawić satysfakcji, to nie nazywaj mnie drogim przyjacielem. Moim przyjacielem jest tylko ten, kto dba o moją korzyść.
— Właśnie przestrzegam pana przed ponowną kompromitacją.
— Kompromitacja? Ponowna? Czyżem się już raz skompromitował?
— Potężnie.
— Oho, panie Degenfeld! Co pan sobie myśli? Czy chce mnie pan obrazić? Zmusi mnie pan do odpowiedzi ostrzem szabli!
— Miałoby to dla pana opłakane następstwa, gdyż, mogę to stwierdzić, w ojczystem mieście uchodzę za najlepszego szermierza. Pańska śmiertelna, chociaż wielce czcigodna, nadbudówka może zawrzeć równie intymną, jak nieprzyjemną znajomość z moją klingą. Ale pocóż krzyżować szable, kiedy czuję dla pana najszczerszą sympatję? Naprawdę, niezbyt budujący był widok pana nóg podczas wyścigu z kulisami. Ja sam ledwo się mogłem powstrzymać od śmiechu.
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/70
Ta strona została skorygowana.
66