wyniósł tylko to przeświadczenie, że ma przed sobą głęboko uczonego człowieka. Ale o jednem nie usłyszał, o tem właśnie, co mu najbardziej leżało na sercu. Odezwał się więc:
— Tyle pan szkół przeszedł, aż tyle, mijnheer?
— Tak, oczywiście!
— Ale medycyna, medycyna, tego brak?
— Brak? Ani mi się śni! Medycyna jest właśnie moim najulubieńszym fachem!
— Istotnie? Czy leczył już pan, czy już uzdrawiał pan chorych?
— Jeszcze jak. Dalaj-lamie wypędziłem solitera, tureckiemu wielkiemu wezyrowi wyciąłem baobab. Co pan o tem powie?
— Ba — ba — ba — cóżto jest takiego?
— Drzewo chlebne, znacznie większe, niż dąb. Lekarze uważali tę chorobę za jęczmień na oku, ale kiedy wkrajałem, okazało się, że to baobab.
— Nie — nie rozumiem!
— Niekonieczne. Może to tylko zainteresować oftalmologów.
— Ale takie wielkie drzewo!
— Nie szkodzi! W lekkich przejawach nazywają to jęczmieniem, więc w cięższych — baobabem. To są wyrażenia naukowe.
— Ależ, mój panie, a więc zna pan i leczy wielkie choroby?
— Owszem, o ile pacjent nie jest za tęgi.
— Mijn hemel! — Niebiosa! Czemu ten wyjątek?
Strona:PL May - Matuzalem.djvu/87
Ta strona została skorygowana.
83