ną izbę dla niewiast, tak zwany harem, a którą dzisiaj dano mi za mieszkanie. Gospodarz mój miał jedną tylko kozę, która mu zabili Mahmallowie. Żywił się on jej mlekiem i dębionkami. Otrzymywał nadto mała cząstkę z rabunku, za stróżowanie bramy ciernistej.
Cóż miał więc dać do jedzenia tak dostojnemu gościowi, za jakiego mnie uważał? Rzecz ta nie wprawiała go jednak w kłopot. Jeżeli biedny koczownik bądź to Beduin, Kurd, czy Kirgis, ma gościa, a nic mu jeść dać nie może, to idzie po prostu do pierwszego lepszego sąsiada, albo raczej do najbogatszego i dostaje natychmiast to, czego potrzebuje. Yussuf udał się do naczelnika i przyniósł maki, ryżu i ubitego tłustego barana, przez co zapobiegł jak najzupełniej głodowi.
Podczas gdy my dwaj rozmawialiśmy, paląc wonny tytoń, Fatima Marryah przyrządzała wieczerzę, mając twarz mocno zasłoniętą. Trzeba było upiec placek, rozprażyć ryż i na rożnie upiec baraninę. Patrzyłem uważnie, w jaki sposób potrawy te przyprawiała. Na szczęście przekonałem się, że Fatima była niewiastą daleko czyściejszą, aniżeli to bywa zwykle u Kurdyjek. Mogłem jeść z apetytem. Podczas gdy spokojnie i nic nie mówiąc, przyrządzała jedzenie, rozmawiałem z jej mężem o najrozmaitszych rze-