Nie chciał usłuchać, ale gdy mu oświadczyłem, z jakiego powodu będzie nam tylko przeszkadzał, usłuchał. Towarzyszył nam tylko z żoną aż do wyjścia, którem nas wypuścił. Gdyśmy już byli po za bramą, ścisnął mi, płacząc, rękę i prosił:
— Uczyń wszystko, co możesz, panie, ale oszczędzaj swe życie. Bóg ci towarzyszyć będzie, gdyż będę za ciebie i za niego się modlił, dopóki nie wrócicie.
Widziałem już we dnie owo jasne miejsce na lesistej górze i wieczorem palące się na niej ognie, znałem więc przynajmniej kierunek, w którym iść należało. Trzeba było, pomijając niebezpieczeństwo śmierci, przedzierać się przez gęsty las kurdyjski, wdrapywać się na stromy skalisty brzeg rzeki, i to jak najpośpieszniej i jak najciszej.
Szliśmy dobre pół godziny, zanim dostaliśmy się na miejsce. Stanęliśmy przy ogrodzeniu, po za którem znajdowało się koczowisko Mahmallów. Ale jak przebyć to gęste ogrodzenie?
— Czy musimy koniecznie je przebyć, Sihdi? — zapytał mnie Halef, który mnie od dawna nazywał sihdim (panem).
„Musimy wdrapać się na nie, — odrzekłem, — a jak będziemy już u góry, to zobaczymy, co dalej robić.