Strona:PL May Matka Boleściwa.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
—  7  —

A więc cofnijcie się, cofnijcie, gdyż władza moja wobec nich nic nie znaczy.
Nie mów o władzy swojej! — rzekł Halef. — Władza mutessarifa nie rozciąga się na dzikich Kurdów, nie boją się oni nawet padyszaha (sułtana tureckiego), więc jakąż ty chcesz mieć nad niemi władzę? Ciebie nie słuchają nawet w Kerkucie. Władza twoja równa się władzy komara, którego tchem mym odpędzam od siebie.
Rychło rano opuściliśmy Rewandis; posuwając się w górę rzeki, nie jechaliśmy równą drogą, gdyż jej nie było, konie nasze szły w szlamie, który pozostawiła wiosenna powódź po obydwóch stronach rzeki. Do szlamu tego dotykał tuż bór dębowy, wznoszący wysoko swe konary ku górze po obydwóch stronach. Jazda była nużąca dla zwierząt, ale później wjechaliśmy na dolinę rzeki, okrytą trawą, na której szły już lepiej konie. Czasami napotykaliśmy krzaki i przez nie musieliśmy się przedzierać.
Ja i Halef jechaliśmy przodem, Kasem spory kawał za nami. Miał bardzo kwaśną i przestraszoną minę. Ponieważ nie widziałem na trawie śladów ludzkich ani zwierzęcych, przeto nie sądziłem, że spotkamy się z Kurdami. Omyliłem się przecież, gdyż zapomniałem o tej okoliczności, że oba szczepy, które tu rzeka rozgraniczała, w ciągłej żyły z sobą wojnie. Wskutek tego nie spędzały też swych trzód do doliny rzecznej. Miały one swe obozy i namioty w lesie, a trzody w miejscach przerzedzonych, gdzie łatwiej było można nad niemi czuwać.