Zabrawszy wszystkie swoje rzeczy na konia, wskoczyłem na siodło i wyjechałem na ulicę, żegnany głębokimi ukłonami gospodarza i całej służby. Widocznie zwycięstwo moje nad koniem i fakt, że nie dałem się mu zrzucić z grzbietu, w zbudziły w otoczeniu szacunek dla mnie.
Pierwszym człowiekiem, którego zobaczyłem na ulicy, był sennor Esquilo Anibal Andaro, ten sam, który wczoraj nasłał mi na kark mordercę. Stał po drugiej stronie ulicy przed bramą domu, i zdawało mi się, że przybył tu wyłącznie w tym celu, by być świadkiem mego odjazdu. Zauważyłem, że patrzył na mnie wzrokiem zjadliwym, z wyrazem tryumfu, jakby chciał powiedzieć: Nie udało mi się wczoraj, ale zastawiłem na ciebie inną sieć, w którą wpaść musisz bez ratunku.
Gdy yerbaterowie, wyjechawszy z podwórza, zgromadzili się koło mnie, Andaro przesunął się wpoprzek ulicy tuż przed głową mego konia i rzekł do mnie szyderczo:
— Szczęśliwej podróży, sennor!
Oczywiście nic nie odrzekłem mu na to, udając, że nietylko nie słyszę, ale nawet nie widzę jego samego. Monteso jednak, człowiek gorętszej krwi, spiął swą szkapę i najechał na eleganta, powalając go na ziemię. Andaro, podniósłszy się, począł nas kląć, na czem świat stoi, nie żałując grubijaństw i gardła. My zaś puściliśmy się kłusem przez miasto.
— Szkoda, że mój koń nie zgniótł na śmierć tego gałgana — mówił Monteso. — Z jego twarzy bardzo źle patrzyło, i gdybyśmy byli pozostali dłużej, należało mieć się przed nim na baczności.
— Bez wątpienia — odrzekłem. — A nawet jestem pewien, że uknuł już coś przeciw nam, i możemy po drodze wpaść w zasadzkę, nie wiedząc, gdzie, kiedy i jak.
— Ba, ale coby nam mógł zrobić? Najwyżej wyśle płatnego jakiego draba, aby strzelił do pana z ukrycia.
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/101
Ta strona została skorygowana.
— 89 —