Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/102

Ta strona została skorygowana.
—   90   —

— To bardzo możliwe. Pojedziemy przez las?
— Przez las? O tem niema mowy; lasów tu niema, a drzewa można zobaczyć jedynie w pobliżu domów, rozrzuconych tu i ówdzie wśród stepu i gdzieniegdzie nad potokami mizerne krzaki.
— Więc możliwą zasadzkę łatwo zauważyć z daleka?
— Rozumie się. A zresztą ilekroć tylko teren będzie nierówny, dwu moich towarzyszów pojedzie przodem. Przytem grono nasze powiększyło się, bo jedzie z nami pewien sennor, który w drodze niejednokrotnie przydać się nam może.
— Jakto? pozwolił pan przyłączyć się do nas komuś, nie porozumiawszy się o tem ze mną?
— No, tak, bo z góry byłem pewny, że pan się temu nie sprzeciwi — odrzekł z pewnym odcieniem zarozumiałości.
— A jednak mógł pan zapytać mię przedtem o zdanie, bo przecie dla mnie ma wielkie znaczenie, z kim jadę w tak daleką podróż.
— Proszę jednak pamiętać, że właściwie ja jestem kierownikiem naszej małej, że tak powiem, karawany.
— Przepraszam! nie uznaję tu potrzeby żadnego kierownictwa, bo każdy ma swoją wolę i swoje prawa. Może pan zresztą kierować swoimi towarzyszami w pralesie podczas zbierania hervamaty. Ja jednak, nie będąc zbieraczem maty, nie mam też potrzeby uznawać pana, jako swego przywódcę, i wogóle, gdyby mi proponowano, abym się miał stosować do czyichś rozkazów, wolałbym już jechać sam jeden.
Zastrzegłem się umyślnie, by potem Monteso nie zechciał przewodzić nade mną. Był on bez zaprzeczenia człowiekiem dzielnym i uczciwym, ale nie mogłem się zgodzić na to, aby się uważał za mego naczelnika, gdyż wiedziałem z praktyki życia, że ludzie, będący na stopniu jego kultury, pozwalają sobie zazwyczaj więcej, niż im wypada.
Słowa moje zmitygowały go natychmiast.
— Źle mię pan zrozumiał — odparł szybko. —