Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/107

Ta strona została skorygowana.
—   95   —

Coś mówił jeszcze, biegnąc za mną aż na dziedziniec. Ja zaś odwiązałem konia od sztachet i, wskoczywszy na siodło, skierowałem się na ulicę.
— Zatrzymać pana! — wołał, wyciągając ku mnie ramiona, jakby chciał mię pochwycić... — i zamknąć na tak długo, dopóki...
Dalej już nie słyszałem ani słowa, bo koń mój, jakby przelękniony tym krzykiem, poniósł mię galopem przez ulice miasta, co mi zresztą było na rękę, gdyż nie miałem najmniejszej ochoty wikłać się w proces kryminalny i tracić z tego powodu kilka miesięcy czasu.
Rzecz prosta — przyaresztowania nie obawiałem się wcale, gdyż umiałbym sobie w takim wypadku poradzić... niechby się tylko o to pokuszono...
W kilka minut okrążywszy zatokę, wyjechałem za miasto, gdzie yerbaterowie oczekiwali mię niecierpliwie. Gdy się do nich zbliżyłem, Monteso rzekł:
— No, nareszcie jesteś, sennor! obawialiśmy się, żeś pan zbłądził... Są pieniądze?
— Są. A gdzie jest ów towarzysz, który ma jechać z nami? Miał przecie oczekiwać na nas za miastem.
— Widocznie pojechał jeszcze trochę dalej. Czy pan nie będzie dla niego uprzejmy?
— Zastosuję się pod tym względem do was.
— Cieszy mię to bardzo. Pan nie wie, do jakiego stopnia jest on ugrzeczniony i uprzejmy. Z krwi i kości... caballero.
— Nic dziwnego; jest przecie komisarzem policyi.
Powiedziałem to w tonie nieco sarkastycznym, co nie uszło uwagi yerbatera, zapytał więc:
— Czyżby pan jeszcze mu nie dowierzał?
— Uczynię panu tę przyjemność, iż wstrzymam się od wyrażania swych wątpliwości.
— Doskonale! Przekona się pan, co to za miła osobistość. Opowiadał nam bardzo ciekawe zdarzenia z własnej praktyki kryminalnej, i podziwialiśmy go. Ten człowiek wielokrotnie ryzykował nawet życie...