Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/108

Ta strona została skorygowana.
—   96   —

Ujechaliśmy niebawem tak daleko, że miasto zupełnie zniknęło nam z oczu. Od czasu do czasu przejeżdżaliśmy jeszcze obok uprawnych tu i ówdzie poletek, obwiedzionych dla ochrony przed bydłem żywopłotami z wysokich kaktusów i agaw. Mimo to, krajobraz miał już charakter stepowy, właściwy całej tej krainie. Był to obszar falisty, pokryty trawą wysokości stopy, we wgłębieniach zaś przyziemnymi krzakami, o ile zresztą nazwać je tak można. Na obszarze tym widać było nieprzeliczone stada bydła, koni, a miejscami owiec.
Przed nami w pewnem oddaleniu jechał konno jakiś człowiek, coraz oglądając się poza siebie. Spostrzegłszy nas, zatrzymał się, aż zbliżyliśmy się ku niemu. Poznałem w nim natychmiast owego „caballera“, który wczoraj przysiadł się do yerbaterów w restauracyi.
Miał na sobie szerokie spodnie z jasno niebieskiego sukna i z tego samego materyału kurtkę, przepasaną białą szarfą, w której tkwił nóż i pistolet. Karabin przymocowany był osobno do siodła.
— Dzień dobry panu! Nareszcie jesteśmy razem — zagadnął Monteso z daleka. — Przedstawiam panu tego oto europejczyka, o którym panu opowiadałem.
Jeździec nie odrzekł na to nic, lecz zwrócił się do mnie z uprzejmym ukłonem:
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana. Czy pan pozwoli mi łaskawie przyłączyć się do szanownego jego towarzystwa?
— Z ludźmi zacnymi i uczciwymi przystaję bardzo chętnie — odrzekłem.
— Cieszy mię to i mam nadzieję, że wkrótce będziemy serdecznymi przyjaciółmi — odrzekł, podając mi rękę.
Domniemany mój wróg liczył najwyżej lat trzydzieści. W twarzy jego nie mogłem dopatrzyć ani odwagi, ani nawet zuchwałości, i wyglądał raczej na skrytego tchórza, zdolnego posługiwać się w swoich dążeniach i zamiarach jedynie podstępem.