Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/109

Ta strona została skorygowana.
—   97   —

Wyprzedziliśmy nieco naszą kawalkatę, przyczem yerbaterowie, widocznie z grzeczności, by nie przeszkadzać nam w rozmowie, i przez szacunek dla nas, jako ludzi wykształconych oraz stojących wyżej od nich pod względem towarzyskim, trzymali się za nami w pewnej odległości. Jadąc tedy we dwójkę, zamienialiśmy od czasu do czasu słów kilka. Ale w krótkim czasie wymiarkowałem, że towarzyszowi memu niewiele zależy na rozmowie ze mną, bo przeważnie milczał, zapewne w obawie, aby się nie zdradzić jakiem prostackiem słowem.
Monteso, choć obiecywał na razie, że wyśle naprzód dwóch swych towarzyszów w roli straży przedniej, nie uczynił dotychczas tego. Zresztą ze względu na to, że równina, przez którą jechaliśmy, była zupełnie otwarta na ogromnej przestrzeni, uważałem to za zbyteczne. Okolica zajmowała mię, mimo swej jednostajności, a fałszywy komisarz policyi był najwidoczniej rad z tego, że nie zwracałem na niego uwagi. Konie nasze szły wybornie, gdyż droga nie była uciążliwą, i tylko miałem trochę kłopotu z moim gniadoszem, zmuszony trzymać go silnie w cuglach.
Przed południem natrafiliśmy na małe pagórki, pokryte tu i ówdzie odłamami skał. Wzgórza te były kończynami łańcucha Cuchilla, przez który mieliśmy się przeprawiać.
W godzinę później ujrzeliśmy po prawej ręce zamieszkaną miejscowość, której nazwy dziś sobie nie przypominam. Na skraju tej osady widniał okazały budynek, który Monteso nazwał stacyą pocztową. Można było zresztą domyślić się tego z licznych śladów kół wozowych, zbiegających się tutaj niemal ze wszystkich stron.
Zatrzymaliśmy się przed owym domem dla pokrzepienia się.
Gdyśmy zajęli miejsca na ławce pod ścianą zewnątrz domu, Carrera wszedł do środka i niebawem wyniósł trzy butelki wina w celu potraktowania yerba-