Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/112

Ta strona została skorygowana.
—   100   —

Zeskoczyłem z siodła i, trzymając jedną ręką swego konia za uzdę, drugą otwarłem drzwiczki, które były teraz w takiej pozycyi, jak wieko skrzyni. Szyby były pobite i kawałki poleciały zapewne do środka między zbitą masę podróżnych.
Nasamprzód wylazł jakiś człowiek ze złamaną ręką, — tak przynajmniej można było wnosić stąd, że nie mógł nią władać i wrzeszczał z bólu na całe gardło. Potem wyciągnąłem jakiegoś wyrostka, a następnie przyszła kolej na pokaźnego grubasa, którego jednak, pomimo swej siły, nie mogłem wydostać z pudła, i dopiero Monteso pomógł mi dobyć go na światło dzienne.
— Mój kapelusz! mój kapelusz! — brzmiał ciągle jeszcze donośny głos z wnętrza pudła. — Niech się pan nie rusza, bo mi się do reszty kapelusz połamie!...
— Co mnie obchodzi pani kapelusz! Proszę mię puścić!...
Mężczyzna, który gniewnym głosem wypowiedział te słowa, wylazł niebawem z pudła, a po chwili spostrzegłem dwa wysunięte przez otwór ramiona kobiece i rozwichrzoną fryzurę, zasłaniającą twarz i usta, z których wciąż wybiegały rozpaczliwe krzyki: „Mój kapelusz! mój kapelusz!“...
— Proszę tylko wydostać się ze środka, sennora! — rzekłem, biorąc ją za rękę.
— Och, sennor! co za nieszczęście! Najnowszy fason paryski!... Kupiłam wczoraj w Montevideo...
Głos jej brzmiał tak żałośnie, jakby tu szło o stratę ukochanego dziecka. Odrzuciła jedną ręką włosy z twarzy, i zobaczyłem na niej krew. Widocznie niewiasta pokaleczyła się szkłem.
— Niechże pani ratuje przedewszystkiem siebie — perswadowałem. — Kapeluszowi nic się nie stanie.
Wydobyłem ją prawie przemocą, lecz to nic nie pomogło, bo wpakowała się zaraz napowrót do środka, by zabrać swój „paryski fason“. Wreszcie wydostawszy się z nim na wierzch, poczęła lamentować jękliwie: