Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/117

Ta strona została skorygowana.
—   105   —

— Wobec tego będzie pani obecną na tertulii.
Dając tę obietnicę, miałem na myśli luźnego konia, którego prowadził ze sobą Monteso. Zwróciłem się więc do yerbatera, który rozmawiał żywo z jednym z pasażerów, i spytałem, czyby nie pożyczył zrozpaczonej damie owego konia.
— Szkoda, że mi pan tego wcześniej nie zaproponował — rzekł Monteso. — Sprzedałem go właśnie temu oto podróżnemu.
I przy tych słowach wskazał człowieka, z którym przed chwilą rozmawiał.
— Rzeczywiście szkoda. I nie może się pan cofnąć?
— Niestety, już mi zapłacił — odrzekł, pokazując mi pełną garść banknotów.
— To ja od niego odkupię tego konia — wtrąciła dama, — i jeżeliby mi nie starczyło pieniędzy, to może pożyczy mi kto z panów, a oddam natychmiast po przybyciu do San Jose.
— Dobrze, pożyczę pani; tylko, czy nabywca zechce go odsprzedać? Zapytajmy go.
— Powinien być dla kobiety uprzejmy — rzekła; — inaczej nie byłby caballerem...
Niestety, podróżny w olał zrzec się tytułu caballera, niż zostać w pustym stepie i czekać Bóg wie jak długo i Bóg wie na co.
Gdy oznajmiłem to damie, wskazała mego konia i zapytała:
— Kto jedzie na tym wspaniałym rumaku?
— Ja sam, sennora.
— Możeby on uniósł dwie osoby?
Wiedziałem, rozumie się, do czego zmierza to pytanie, i omal nie parsknąłem śmiechem.
— No, mocy posiada dosyć — rzekłem, siląc się na powagę.
— Jeśli tak, to może pan wziąć mię ze sobą... Umieszczę się za siodłem i pojadę. Kapelusz można przywiązać z drugiej strony, albo dać go któremu