pretensyi! możesz pan czekać sobie na pieniądze do sądnego dnia...
I rzekłszy to, chciałem odejść. Ale peonowie obstąpili mię wokoło i zajęli bardzo groźną postawę, a mayoral nalegał:
— My pana stąd nie puścimy, aż póki nie będziemy mieli pieniędzy w ręku.
— Oho! — wtrącił Monteso, przybywając mi na pomoc ze swoimi yerbaterami, — prawo jest po stronie tego sennora. Byliśmy wszyscy świadkami, żeście porzucili konia, nie troszcząc się o niego więcej.
— Proszę was — rzekłem mu, — nie narażajcie się na nieprzyjemności z mojej przyczyny. Ja z tymi czterema panami dam sobie sam radę.
— A my z panem jeszcze prędzej — zawołał grubijańsko mayoral. — Zapłacisz pan, czy nie?
I przystąpiwszy do mnie, ujął mię za ramię.
— Precz z ręką! — rozkazałem. — Nie znoszę, by mię kto dotykał!
— O, mimo to, będzie pan musiał uczynić dla mnie wyjątek. Proszę dać natychmiast pieniądze, a jeżeli nie, weźmiemy je sobie sami!
Nie mogłem czekać dłużej. Wywinąwszy się z pod ramienia draba, złapałem go z tyłu jedną ręką za kołnierz, a drugą za portki, podniosłem w górę i rzuciłem na pudło karety, aż zatrzeszczała. Widząc to, peonowie poskoczyli ku mnie, by mię pochwycić; ale pierwszego, który się zbliżył, rzuciłem również na pudło dyliżansu, a drugiego palnąłem w głowę pięścią tak silnie, że się zatoczył kilka kroków, trzeci zaś, otrzymawszy uderzenie pod brodę, poleciał w tył i nakrył się nogami.
— Znakomicie! — wołał Monteso. — Widzę, że pan i bez pomocy potrafi sobie radzić. Gdyby jednak draby nie chciały się zadowolnić tym poczęstunkiem, my z naszej strony dodamy im kilka komplementów na pożegnanie.
Tego jednak nie było już potrzeba, bo parobcy, nabrawszy przed nami respektu, stulili uszy, i odeszła
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/121
Ta strona została skorygowana.
— 109 —