— I pani utrzymuje, że ten podróżny jest właśnie owym praktykantem? Nie myli się pani?
— O pomyłce niema mowy. Znam go przecie od dziecka, bo pochodzi z San José.
— Gadanie babskie! — sarknął fałszywy komisarz, siadając na konia.
— Proszę pana — wmieszałem się — rachować się ze słowami i nie zarzucać po grubijańsku kłamstwa sennorze. Pan jesteś owym byłym praktykantem i zarazem złodziejem! a teraz jesteś pan na drodze do jeszcze większej zbrodni, niż wówczas.
— Cóż to znowu? Wiesz pan przecie, kto jestem...
— Owszem, bardzo nawet d okład nie: jesteś bezczelnym kłamcą i mataczem!
— Czy mam na to odpowiedzieć z lufy mego karabinu? — Proszę bardzo, ale nie z ukrycia, jak to sobie ukartowałeś. Dowiadywałem się w policyi w Montevideo, i tam mię poinformowano, że komisarz nazwiskiem Carrera wcale nie istnieje. A kto wie, czy teraz właśnie policya nie pędzi za panem, by go aresztować. Zatrzymaj się więc chwilę i nie ciągnij tu za sobą panów komisarzy tak daleko w głąb kraju!
Spojrzał w tył wylęknionym wzrokiem, a nie spostrzegłszy nikogo, rzekł znowu wyzywająco i bezczelnie:
— Skoro pan powiada, że komisarze jadą za mną, to nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zawrócić na ich spotkanie i rozkazać, by dopędzili pana i aresztowali razem z tą sennorą, która mię obraziła. Płazem tego nie puszczę w żadnym razie!
Wsiadł na konia i pogalopował w kierunku, skąd przybyliśmy, niebawem niknąć nam z oczu.
— Co pan zrobił? — biadał Monteso. — Obraził go pan śmiertelnie, i najniezawodniej czeka pana za to odpowiedzialność.
— Głupstwo! — odrzekłem. — To jest bezczelny szalbierz!
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/124
Ta strona została skorygowana.
— 112 —