Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/135

Ta strona została skorygowana.
—   123   —

Lecz w tej chwili kupiec powstrzymał mię za ramię, mówiąc:
— Niechże pan nie postępuje tak gorączkowo. Jest pan i będzie moim miłym gościem bez względu na to, czy się porozumiemy, lub nie. Mam zresztą nadzieję, że po namyśle da się pan przekonać. Bo nie ma pan pojęcia, jak wielka czekałaby pana nagroda za wyświadczoną nam przysługę. Do naszego stronnictwa należą ludzie ogromnie bogaci i wpływowi, a korzyść, jaką odnieślibyśmy z pańskiej pomocy, jest dla nas tak wielką i tak byłaby cenną, że wynagrodzenie za nią mogłoby być podstawą pańskiego szczęścia.
— A co pan nazywa szczęściem?
— Jako kupiec, wiem, że na tym świecie prawdziwie trwałe szczęście może człowiekowi zapewnić taki kapitał, któryby wystarczył na spędzenie reszty życia bez najmniejszej troski. Niechże pan określi wysokość takiej sumy.
— To zbyteczne, bo nie jestem w możności spełnienia waszych życzeń.
— Mam nadzieję, że to jeszcze nie ostatnie słowo, od którego zależy cała pańska przyszłość.
— Nie, panie! co raz powiedziałem, od tego nigdy nie odstępuję.
— A jednak proszę, bardzo pana proszę rozważyć bliżej całą rzecz. Nie będę już teraz nalegał na pana. Dziś wieczorem znajdzie pan sposobność poznać nas wszystkich, i jeżeli pan potem rzecz dobrze rozważy, jestem niemal pewny innego zdania pańskiego nazajutrz.
Chciałem się ponownie zastrzec przeciwko temu, lecz on uprzedził mię żywym ruchem, mówiąc dalej:
— Proszę, niech pan teraz już nic o tem nie mówi! Wie pan, o co idzie, i do rana może się pan namyśli. Widzę, że zapalają już światła, i niebawem zaczną się schodzić goście. Proszę, pan pozwoli z nami...
Poczęło się ściemniać. Był to bowiem październik, a więc wiosna południowo-amerykańska, kiedy wie-