Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/155

Ta strona została skorygowana.
—   143   —

natknęli na olbrzymie stada bydła. Monteso wskazał mi znaki, wypalone na skórze bydląt, i rzekł:
— Oto już trzody mego krewnego. Jesteśmy niedaleko estancyi.
Sądząc z tak licznych stad bydła, koni i owiec, powziąłem przekonanie, że ów krewny yerbatera był wielkim bogaczem. Trzody te były oddzielone jedna od drugiej wysokimi żywopłotami z agaw, ciągnącymi się całe mile, a wśród nich uwijali się na szybkich koniach parobcy, rozpędzając złe i zaczepne walczące ze sobą byki.
Niebawem spostrzegliśmy w stronie północnej kępę drzew, wpośród których bieliły się ściany dworku.
Estancya składała się z kilku budynków, które tworzyły razem zamkniętą całość, jakby jakąś twierdzę, wysokim murem otoczoną. Szczególniejszy podziw wzbudziły we mnie wspaniałe dęby, topole i wierzby, bardzo rozłożyste, a jednak kształtne. W głębi wśród tych drzew wznosił się dwupiętrowy dworek.
Przedewszystkiem uderzyła tu mię nadzwyczajna w każdym zakątku schludność, co w tych stronach spotyka się bardzo rzadko.
Parobcy byli zajęci rozmaitemi czynnościami około gospodarstwa i gdy spostrzegli nas, podjeżdżających ku bramie estancyi, wybiegli na nasze spotkanie z ukłonami i wielką uprzejmością. Zwłaszcza z radością i szacunkiem zwrócili się do Montesa, który stał przed nimi w łachmanach i boso, wypytując:
— Czy sennor w domu?
— Nie — odrzekł jeden z parobków. — Pojechał do Fray Bentos w sprawie trzody, którą dostawiliśmy tam niedawno.
— A sennora?
— Jest... i sennorita również.
— Idź i powiedz, że przybyłem.
Parobek pobiegł śpiesznie w kierunku domu, a Monteso rozkazał pozostałym:
— Nasze konie puśćcie, i niech się pasą na wol-