przystrzygł sobie brodę i uczesał starannie włosy na głowie.
— No! jakże się panu teraz podoba yerbatero? — zapytał, okręcając się przedemną na pięcie.
— Chciał pan powiedzieć „caballero“!
— Naprawdę? Bardzo mi miło, że jest pan dla mnie tak uprzejmy. No, ale jutro rano, gdy się wybierzemy na przejażdżkę dla obejrzenia trzód, będę znów tym samym, co przedtem, obdartusem. Obecnie śmiem pana prosić do ogrodu na podwieczorek.
Zszedłem za nim po schodkach na dół i, przez obszerną sień skierowawszy się na malutkie podwórze, dostaliśmy się przez furtkę do ogrodu kwiatowego. I tu czekała mię niespodzianka, gdyż nie myślałem, aby w zapadłym kącie kraju znaleźć coś podobnego. Trudno było rozejrzeć się tu dokładnie, bo zmrok już zapadał, ale unosząca się w powietrzu rozkoszna woń świadczyła, że w ogrodzie tym hodowane są kwiaty wysokiej wartości.
Podwieczorek zastawiono w altanie, oświetlonej lampionami. Stół formalnie uginał się od potraw i bateryi butelek. Najbardziej jednak ujęła mię serdeczność i miłe obejście się zarówno Montesa, jak i gospodyni domu, oraz jej córki.
Zauważyłem z rozmowy, że yerbatero przedstawił mię paniom w świetle jak najkorzystniejszem. A przecie w całem przyjęciu nie było owej napuszystości, z jaką wczoraj przyjmowano mię w San José. Czułem się naprawdą swobodnym i szczęśliwym w otoczeniu tych ludzi.
W tej chwili z jednej strony ogrodu doleciał nas wesoły gwar i brzęk szkła.
— Słyszy pan? — zapytał Monteso. — To moi towarzysze zaczynają się bawić. Zuchy z nich nielada! Gdy ja jestem głodny, to i oni kłapią zębami, a gdy ja mam, co potrzeba, to i im niczego braknąć nie powinno. Pozna pan wkrótce, co to za godni ludzie!
Podczas podwieczorku, gdy Monteso opowiadał
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/158
Ta strona została skorygowana.
— 146 —