Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/162

Ta strona została skorygowana.
—   150   —

Upłynęło ledwie kilka minut, gdy posłyszałem w ogrodzie kroki. Altanka była tak gęsto opleciona dzikiem winem, że mię wcale widać nie było, ja zaś mogłem przez szpary między liśćmi widzieć, co się dzieje dokoła. Dwóch jakichś drabów zbliżało się w kierunku altany, żywo o czemś rozmawiając i gestykulując rękami. Ubrani byli w niebieskie bluzy z czerwonem oblamowaniem i w czerwone spodnie, na głowach zaś mieli również czerwone kaszkiety, a na nogach długie buty z okazałemi ostrogami. Domyśliłem się natychmiast, że to dwaj podkomendni zagadkowego oficera.
Na razie nie mogłem nic pochwycić uchem z ich rozmowy, gdyż byli zadaleko. Lecz wkrótce zbliżyli się ku altanie, i posłyszałem następujących kilka zdań:
— Nie potrzebujemy obawiać się czegokolwiek, bo cóż mamy do stracenia? — mówił jeden.
— I ja tak myślę. Lepiej jednak zawczasu być przygotowanym na to, że sprawa wypadnie inaczej, niż się przypuszczało.
— Z powodu tego yerbatera?
— Tak. Któżby był pomyślał, że jest on bratem właściciela estancyi i jego wspólnikiem. Wobec tego cała sprawa inny obrót wziąć musi. Przedewszystkiem co do kupna koni, to...
Nie dokończył, gdyż wszedłszy przy tych właśnie słowach do altany, spostrzegł mnie i stanął jak wryty, zatrzymując towarzysza. Na ogorzałych od słońca i wiatru twarzach obydwóch drabów odmalowało się przerażenie.
— Przepraszam — wyjąkał jeden z nich zmieszany, — nie wiedzieliśmy, że sennor jest tutaj...
Nic na to nie odrzekłszy, spojrzałem jednemu i drugiemu surowo w oczy, co ich jeszcze bardziej zmieszało. Zawrócili na miejscu i wynieśli się z altany, a po chwili dobiegły mych uszu słowa:
— Do dyabła! Ktoby się był spodziewał, że ten...
I reszty wynurzeń już nie słyszałem. Zdawałoby się,