liczbę koni, wobec czego musieliśmy objechać z nim prawie wszystkie pastwiska, oddalając się wciąż od estancyi. Podczas tego przeglądu miałem się ustawicznie na baczności, a i Monteso widać instynktownie coś przeczuwał, gdyż, upatrzywszy dogodną chwilę, zbliżył się do mnie i spytał:
— Czy ma pan jeszcze jakie obawy?
— Niestety, tak.
— Sądzę jednak, że tutaj nic nam grozić nie może...
— No, no! okaże się to niebawem.
— Jakto? Przecie żołnierze ci nie mogą nam nic złego uczynić, choćby nawet żywili względem nas jakie nieprzyjazne zamiary, bo niechbym tylko gwizdnął, a wnet przybyłyby nam z pomocą setki moich gauchów.
— Ach, tak? No, to mię zupełnie uspokaja.
— Ależ rozumie się! niema się czego trwożyć...
— Trwożyć? Ech!...
Miałem coś odpowiedzieć, ale w tej chwili wsunął się między nas porucznik z widocznym zamiarem przeszkodzenia nam w rozmowie, a to spotęgowało jeszcze moje względem niego podejrzenia.
Wkrótce Monteso oświadczył, że zbliżamy się do ogrodzeń, w których znajdują się wcale jeszcze nie oswojone, lecz najlepsze z jego stadniny konie. Żywopłot był tu wyższy i gęstszy, niż gdzieindziej.
Rozejrzawszy się wśród tego stada, stwierdziłem, że istotnie znajdowało się tu sporo pięknych dzikich rumaków, ale ani jeden nie dorównywał memu gniadoszowi. Porucznik zaś, powierzchownie obrzuciwszy okiem stadninę, oświadczył, że dla szwadronu potrzebne są konie już dobrze ujeżdżone. Wobec tego, opuściwszy ten obszar, położony co najmniej o godzinę drogi od estancyi, pojechaliśmy wzdłuż żywopłotu do następnego ogrodzenia.
W chwili, gdyśmy się znaleźli na rogu następnego obszaru, spostrzegłem po przeciwnej stronie kilku żołnierzy na koniach, zbliżających się ku nam.
— Dość! — rzekłem, — dalej nie pojadę.
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/165
Ta strona została skorygowana.
— 153 —