Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/166

Ta strona została skorygowana.
—   154   —

Na te słowa porucznik z rozmachem uderzył batogiem mego konia, aż zwierzę skoczyło gwałtownie kilka kroków naprzód, a zanim zdołałem je osadzić, otoczyło nas co najmniej pięćdziesięciu jeźdźców, umundurowanych tak samo, jak ci, co byli z nami. Była to raczej banda opryszków, nie zaś oddział żołnierski, co dało się zauważyć z ich zachowania się, wcale nie wojskowego.
Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego jeden z żołnierzy odjechał był z estancyi naprzód; wysłany został najwidoczniej dla uprzedzenia ukrytej w zasadzce bandy o naszej wycieczce w te strony.
— Co to ma znaczyć? — krzyknąłem, gdy nas ze wszystkich stron otoczono.
— Jesteście naszymi jeńcami — burknął porucznik.
— Z jakiego powodu?
— Dowiecie się o tem później.
— Jeżeli tak, to... miejsce! — krzyknąłem, ściskając gniadosza ostrogami.
Rumak mój stanął dęba, poczem wierzgnął kilka razy tak potężnie, że otaczające nas koło napastników pękło przede mną, ja zaś pomknąłem naprzód.
Ale dowódca oddziału zakomenderował wnet:
— Hallo! nie puszczać go! galop!
I cała banda puściła się obok mnie, co koń wyskoczy, tak, że nie znalazłem już ani czasu, ani miejsca, by się wydostać z otaczającego mię pierścienia.
Monteso zupełnie stracił przytomność i ani pomyślał o przywołaniu gwizdnięciem swoich gauchów. Zresztą, choćby to nawet był uczynił, na nicby się to nie zdało, gdyż banda była zbyt liczną, aby się z nią uporać im udało.
Pędziliśmy czas jakiś po stepie, jak estampeda, to jest spłoszone stado koni. Monteso, jadąc za mną, klął głośno, na czem świat stoi, i wymyślał napastnikom, ale żaden mu na to nie odpowiadał. Ja zaś, widząc, że wszelkie moje usiłowania, by się wydostać z matni, nic mi nie pomogą, poddałem się losowi i pędziłem