Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/193

Ta strona została skorygowana.
—   181   —

— Mógł mię zostawić w spokoju. Bo zresztą kto tu rozkazuje: on, czy pan? Przykroby mi było umierać, nie zapłaciwszy łotrowi honoraryum, które mu się z prawa odemnie należało...
— Daruj pan, ale kwadrans już dobiega... Okażę panu dowód swej życzliwości i przywiążę pana sam do drzewa. Proszę za mną! Czy pan już wyznaczył żołnierzy, którzy mają mię rozstrzelać?
— Zaraz to uczynię.
— Pozwól pan jeszcze, że pożegnam się ze swoim przyjacielem...
Chwyciłem Montesa w ramiona i począłem go długo ściskać, szepcąc mu do ucha:
— Rzucę panu nóż. Staraj się pan rozciąć nim lasso na rękach.
Nadeszła wreszcie „ostatnia“ dla mnie chwila... Koło żołnierzy rozwarło się, a major poprowadził mię do drzewa. Nikt z bandy nie okazał mi najmniejszego współczucia; widocznie stracenie człowieka było u tych ludzi czemś zupełnie zwykłem i naturalnem.
Major, wziąwszy lasso i chustkę, porzuconą przez Matea, rzekł do mnie:
— A więc, sennor, nadeszła chwila... Widzę, że jesteś pan odważny i nie zadrżysz.
— Bądź pan o to spokojny, panie majorze... A czy mógłbym wiedzieć, co się stanie z mojemi rzeczami? Odeślę je do wyższej władzy; zresztą panu one już niepotrzebne. Proszę dać ręce w tył...
Trzymał w ręku rzemień, żołnierze zaś przygotowywali broń. Monteso z zapartym oddechem patrzył na mnie, jak się patrzy na człowieka bezpowrotnie zgubionego.
— A jednak, panie majorze — odrzekłem, — te rzeczy będą mi potrzebne i zastrzegam sobie zwrot ich stanowczo.
— Jak to pan rozumie? — zapytał zdziwiony.
— Ano, tak. Proszę uważać!