Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/200

Ta strona została skorygowana.
—   188   —

— Może mię pan zastrzelić... mimo tej groźby nie powiem panu.
— No, nie, to nie! Właściwie jest mi obojętną rzeczą, kto mię chciał chwycić za kołnierz, skoro kołnierz ów mam jeszcze w całości...
— Ale ja go nie mam. Wydarł mi pan kawałek uniformu.
— O, przepraszam! ale musiałem to uczynić dla odzyskania swojej własności. Mówiłem przecie panu tam jeszcze, w obozie, że jest mi potrzebny zegarek mój i pieniądze, a pan nie chciał w to uwierzyć.
— Tak. Widzę teraz, że miał pan już wówczas na myśli dalszą podróż, nie zaś śmierć.
— To się rozumie.
— Diabolo! — mruknął skonfundowany. — To pan już wtedy planowałeś ucieczkę?
— To bardzo naturalne.
— Widzę, że z pana nielada zuch! Ale, do licha, ja rozporządzam pięćdziesięcioma ludźmi!
— Nic mi oni nie zrobią, i jeżelibyś pan jeszcze kiedy spotkał europejczyka, to wiedz o tem zgóry, że umie on dokazać więcej, niż pięćdziesięciu pańskich gwardzistów.
— Hm! wyglądasz pan z tem wszystkiem istotnie na dyabła.
— Ale na bardzo w tej chwili mokrego... Zresztą nie widzę potrzeby zaprzeczać pańskim twierdzeniom — rzekłem, uśmiechając się, poczem dodałem: — No, żegnam pana. Poszukaj pan swojej szabli i pistoletów... Rzuciłem je tam, w trawę.
— Dokąd pan jedziesz?
— Po co panu ta wiadomość? Czyżbyś chciał ścigać mię raz jeszcze?
Widziałem, że zaciskał zęby i hamował gniew w sobie, upokorzony, żem go tak łatwo wystrychnął na dudka. Udając więc spokój i pewność siebie, rzekł wyniośle:
— No, no! uszedłeś pan tym razem mej ręki, ale