Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/201

Ta strona została skorygowana.
—   189   —

miej się na baczności, bo na drugi raz nie pójdzie mu tak łatwo, i zemszczę się za to, żeś mię pan wyprowadził w pole...
— Owszem, nic nie mam przeciwko temu, panie majorze, ale odłóż pan to na później. Tymczasem... do widzenia.
I po tem miłem pożegnaniu skierowałem gniadosza w wodę.
Przepłynąwszy na drugą stronę, rozejrzałem się naokół i ku wielkiej swej radości spostrzegłem, że Montesa nie było, a dwa kawałki pociętego lassa świadczyły wymownie, że udało mu się uciec. Gdy jednak podjechałem nieco dalej, zauważyłem ślady wielu kopyt końskich, a przypatrzywszy się tym śladom, przyszedłem do wniosku, że przyjaciela mego ścigało co najmniej dziesięciu jeźdźców. Być może — pomyślałem, — ludzie ci dogonili zbiega... A chociażby nie dogonili, to będą wracali ku rzece tą właśnie drogą, jaką ja sobie wytknąłem, to jest od estancyi yerbatera. W warunkach zwyczajnych nie obawiałbym się tak szczupłej garstki przeciwników, tembardziej, że miałem pod sobą wyśmienitego wierzchowca. Ale pamiętałem o tem, że niechybnie mają przy sobie bola, przeciw którym niema rady ani ochrony. Ta prymitywna, ale dowcipnie pomyślana broń jest niebezpieczniejszą od lassa, przed którem można się odpowiednio zastawić karabinem, nie dopuszczając do siebie pętlicy, a w ostateczności wystarcza nóż do rozcięcia rzemienia, gdy się go ma już na sobie. Inaczej jest z bolą. Rzucają ją pomiędzy tylne nogi konia w ten sposób, że ciężkie, metalowe kule, umieszczone na końcu rzemienia, powalają zwierzę w jednej chwili, i wówczas nieprzyjaciel dopędza z łatwością swą ofiarę.
Dlatego to przed bronią ową miałem lęk i później doświadczyłem jej działania istotnie.
Ucieczka moja była o tyle utrudnioną, że w tył cofnąć się było niepodobieństwem, bo mógłbym natknąć się na bandę, która, niebawem zwołana przez