Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/204

Ta strona została skorygowana.
—   192   —

mają zwyczaj czynić atakujący Indyanie. Major był pewiem, że mu się nie wymknę.
Och, gdybym miał przy sobie mój magazynowy karabin! Byłbym wówczas najniezawodniej dał radę całej bandzie napastników. Rewolwery zaś moje w tej opresyi były bez znaczenia.
Podniosłem się w strzemionach i, klepiąc rumaka po szyi, pędziłem, jak wicher. Szlachetne zwierzę rozumiało mię, przeczuwając instynktem niebezpieczeństwo, — nie mniej działały na nie podniecająco dzikie wrzaski pogoni, — więc przestrzeń między mną a ścigającymi zwiększała się z każdą sekundą. Dopadłem właśnie rancha, gdy nagle zafurczało coś w powietrzu i tuż za mną upadła w trawę ciężka kula bola, potem druga, trzecia, nie dosięgając mię na szczęście. Byłem ocalony, a przynajmniej tak mi się zdawało.
Rancho było niewielkie, a naokoło niego wznosił się mur, poza nim zaś, wśród drzew, bielały ściany domu. W murze obwodowym znajdowała się szeroka brama wjazdowa, która w tej chwili była otwarta, a w niej stało kilku ludzi, przypatrując się ze zdziwieniem dzikiej pogoni za mną. Jeden z mężczyzn wyglądał na duchownego.
W chwili, gdy koń mój miał wpaść w ową bramę, mnich wybiegł przede mnie i, rozkrzyżowawszy ręce, jakby mi chciał zagrodzić drogę, krzyknął:
— Stój! Tu pewna zguba!
Człowiek, należący do stanu duchownego, musiał być chyba godzien zaufania.
Obejrzałem się, a spostrzegłszy, że pogoń daleko, osadziłem konia i zapytałem obcego:
— Jaka zguba?
— Uciekasz pan przed tym i ludźmi?
— Tak.
— Czyś im pan co zawinił?
— Uchowaj Boże! Nie wyrządziłem nikomu najmniejszej krzywdy. Jestem podróżnym z Europy i jeszcze nigdy...