— Ale, ale! — zapytałem mnicha. — Dlaczego wielebny dobrodziej kazał mi zajechać do siebie i co miał na myśli, ostrzegając mię, że pędzę na zgubę?
— Bo po tamtej stronie rancha znajduje się rzeczka, wpadająca do Rio Negro, i nie mógłbyś pan przedostać się przez nią, gdyż brzegi jej są tak bagniste, że byłbyś niezawodnie ugrzązł i został natychmiast schwytany. Są tam wprawdzie pewne miejsca, nadające się do przebycia, ale pan ich nie znasz zapewne. Skierowałem więc pana do siebie, i widzisz, jaki obrót sprawa wzięła: jesteś pan uratowany.
— Ale, przypuszczam, nie na długo. Nie wierzę bolarzom, a szczególnie ich dowódcy; choć przyrzekł pod słowem dać nam spokój, ale, pomimo tej jego obietnicy, nie czuję się zabezpieczonym przed napaścią i radbym sam jeszcze pojechać ku rzece, by przekonać się naocznie, że naprawdę zbóje opuścili zupełnie te okolice.
— Szkoda na to czasu. Niech pan będzie najzupełniej spokojny, bo nic już panu nie grozi; opryszki popędzą co sił, by się wydostać poza granice Uruguayu.
— Czy to są istotnie Argentyńczycy?
— Oczywiście. Przybyli oni w nasze strony kraść konie, a że dowiedzieli się od nas o wojsku, znajdującem się w Mercedes, więc zmykają stąd, jak zające, na łeb... na szyję.
W tej chwili posłyszeliśmy głos z sąsiedniej izby. Brat Hilario pośpieszył tam natychmiast, a powróciwszy niebawem, oznajmił mi, że chory chce rozmówić się ze mną. Słyszał on naszą rozmowę i dopytywał się o bliższe szczegóły napadu. Niemniej zajęło go to, że jestem europejczykiem, z którym pragnął zamienić choćby kilka słów.
— Niech mu pan nie odmawia — prosił brat Hilario. — Biedny ten człowiek jest naprawdę godzien pożałowania, bo ma na sumieniu jakieś ciężkie przewinienie, a mimo wielu wysiłków z mej strony nie
Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/226
Ta strona została skorygowana.
— 212 —