Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/228

Ta strona została skorygowana.
—   214   —

— Och, wzrusza mię to do głębi... Od pańskiej odpowiedzi zależy bardzo wiele...
Mówił przerywanym głosem, oddychając ciężko i głęboko, tak, że pierś wznosiła mu się wysoko i opadała. Podsunąłem choremu poduszkę, by się o nią oparł i podniósł nieco głowę, co mu trochę ulżyło. W chwili, gdy przysuwałem sobie krzesło do łóżka, by usiąść, chory przyglądał mi się z tą samą przenikliwością, co przedtem, jakby chciał zgłębić dno mojej duszy. Współczułem nieszczęśliwemu.
— Proszę mówić swobodnie i otwarcie — rzekłem. — Wyobraź pan sobie, że jestem najżyczliwszym jego przyjacielem i, jako taki, będę mówił z panem, jak z bratem.
— Muszę umrzeć — zaczął, składając dłonie. — Wiem to, przeczuwam... Zresztą radbym już uwolnić się z tego padołu płaczu... Ale, niestety, duszę moją przygniata olbrzymi ciężar i przemocą chce ją w ciele zatrzymać. Pan należysz do wierzących, czy też jesteś wolnomyślny?
— Zaliczam się do pierwszych, ale i z drugimi mam wspólność... Żywię przekonanie, że dusza ludzka może osiągnąć wolność jedynie przez wiarę.
— Przepięknie. Takiego właśnie człowieka pragnąłem spotkać przed śmiercią. Co pan sądzi o przysiędze?
Było to bardzo wiele mówiące pytanie. Domyśliłem się z niego, że sumienie nieszczęśliwego obciąża jakaś przysięga, lub też może przyrzekł dochować jakiejś tajemnicy, i teraz, przed śmiercią, napełnia go to trwogą.
Nie odpowiedziałem zaraz, a chory dodał:
— Może pan jej wogóle nie uznaje?
— Przysięga jest świętem przyrzeczeniem w obecności Boga, jako świadka. Kto ją złamie, winien jest Jego obrazy.
— Sądzi więc pan, że przysięgi należy bezwarunkowo dochować?