Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/230

Ta strona została skorygowana.
—   216   —

Ja przypadkowo znajdowałem się w pobliżu i byłem świadkiem mordu.
— I nie mógł pan temu przeszkodzić?
— Nie; było już zapóźno... Dzieliła mię od miejsca zbrodni stroma skała.
— A nie można było nastraszyć mordercy wołaniem?
— Wołałem. Ale on, widząc, że nie mogę dostać się do niego, odpowiedział mi na wołanie śmiechem i w moich oczach dobił swą ofiarę. Wstrętne to było nad wyraz!...
— A nie miał pan strzelby?
— Owszem, miałem, ale zabrakło mi prochu. Puściłem się następnie w pogoń za mordercą, by go pochwycić i oddać w ręce władzy. Ale zamało byłem ostrożny. Drab zaczaił się na mnie w pewnem miejscu nad przepaścią, powalił mię na ziemię i byłby niezawodnie zamordował, gdyby nie wzgląd na to, że znaliśmy się przedtem osobiście.
— Więc nie poznał go pan odrazu?
— W chwili mordu nie mogłem dokładnie widzieć twarzy zbrodniarza, bo dzieliła nas spora przestrzeń. Dopiero, gdy się powalił na mnie, poznałem go. W pierwszej chwili chciał mię zamordować; ale gdym mu przypomniał, że winien mi jest wdzięczność za pewną ważną usługę, którą mu oddałem, darował mi życie pod warunkiem, że dochowam tajemnicy do grobu. Byłem wyczerpany fizycznie... nie mogłem się bronić... trudno mi też było zebrać należycie myśli wobec grożącej śmierci... przysiągłem więc... i przysięga ta prześladuje mię bezustannie aż do tej chwili, jak upiór krwawy...
Zamilkł, wyczerpany mową, i chwilę odpoczywał.
Smutne wyznanie nieszczęśliwego wziąłem głęboko do serca, i przyszedł mi na myśl ów sendador, o którym opowiadał mi Monteso. Wszak ów sendador prowadził również przez Kordyliery jakiegoś mnicha, który podobno, umierając w drodze, przekazał mu