Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/25

Ta strona została skorygowana.
—   15   —

za dzwonek, i otwarły się wskutek odpowiedniego mechanicznego urządzenia same.
Lokal biurowy mieścił się po prawej ręce od głównego wejścia. Znajdowało się tu wielu ludzi, zajętych pracą przy stolikach i biurkach. W jednym kącie stał długi stół, a za nim siedział okazały mężczyzna, zapewne kierownik. Rozmawiał w tej chwili gburowato z jakimś człowiekiem, odzianym bardzo licho.
Dowiedziawszy się od jednego z urzędników, że ów pan, rozmawiający z obszarpańcem, jest szefem biura, przystąpiłem bliżej i słyszałem całą ich rozmowę.
Sennor Tupido z wszelką pewnością pochodził z Hiszpanii; zdradzały to jego rysy ostre i wyraz twarzy pyszałkowaty. Brodę strzygł wedle miejscowego zwyczaju w klin.
Jego interesant miał wygląd typowego ulicznika. Bosy, w obszarpanych, krótkich powyżej łydek spodniach, miał na grzbiecie kubrak podarty nieokreślonego koloru. Z za pasa sterczała rękojeść noża. W ręku trzymał słomkowy stary kapelusz, pozbawiony jakiegokolwiek fasonu. Twarz miał opaloną od słońca i wiatru. Prawie bronzowy jej odcień, oraz wystające szczęki i długie czarne włosy kazały się domyślać, że w żyłach tego człowieka płynie po części krew rasy miedzianej.
Tupido nie zauważył mię prawdopodobnie, będąc zwrócony do mnie bokiem.
— Długi i znowu nic, tylko długi! — mówił wyniośle do interesanta. — To się musi już raz skończyć! Pracujcie nieco pilniej! mate obradza znakomicie i jest jej aż nadto wszędzie, tylko trzeba trochę dobrych chęci i pracy. Próżniak oczywiście nie uzbiera nic.
Bosy pan ściągnął brwi, ale odpowiedział spokojnie i uprzejmie:
— Próżniakiem nie jestem i nigdy nim nie byłem. Pracowaliśmy kilka miesięcy w dziewiczych lasach, żyjąc wśród dzikich zwierząt i jak dzikie zwierzęta. Trzeba też było walczyć z niemi na każdym kroku, a jednak