Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/257

Ta strona została skorygowana.
—   241   —

i odjechaliśmy w kierunku zachodnio-północnym, żegnani przez braciszka Hilaria oraz niewiasty życzeniami powodzenia.
Oddaliwszy się o tyle, że nie było już widać estancyi, wstrzymaliśmy konie i wówczas rozejrzałem się wokoło przez lornetkę w nadziei, że spostrzegę posłańca majora. Jakoż istotnie dostrzegłem go. Jechał ciągle w pierwotnym kierunku, ale już nie kłusem, lecz stępa.
Popędziliśmy galopem, skręcając łukiem ku południowi, a przybywszy niedaleko granicy posiadłości estancyera, zwolniliśmy jazdy, poszukując bacznie śladów, co było tem łatwiejsze, że pasterze zawracają stąd swoje trzody i stadninę, aby przypadkowo nie przekroczyły granicy, co pociągnęłoby za sobą pewne nieprzyjemności.
Estancyero, przekonawszy się, że nie dorównywa mi w jeździe, chciał teraz, jak to mówią, wziąć mię z innej strony i okazać się zręczniejszym w wyszukiwaniu śladów. Udawałem, że tego nie widzę, i rozglądałem się również po gruncie. Wkrótce jednak, spostrzegłszy ślady, wyprostowałem się w siodle, on zaś wciąż jeszcze jechał nachylony.
— Hm... — ozwał się wreszcie, — zdaje mi się, że poszukiwania nasze są daremne, i szkoda tylko czasu.
— To prawda.
— A więc nie mamy tu już czego szukać?
— Naturalnie.
— Zatem myliłeś się pan w swem mniemaniu.
— Nie.
— Jakto nie, skoro nie znalazłeś pan śladów?
— Owszem, znalazłem. Minęliśmy je przed chwilą.
— Czemuż pan nic mi o tem nie powiedział?
— Bo chciałem pana przekonać, że sprytny europejczyk może tak samo czuć się swojsko w tych stronach, jak i doświadczony krajowiec. Wróćmy tedy do śladów.
Podjechawszy na miejsce, pozsiadaliśmy z koni.