Strona:PL May Nad Rio de la Plata.djvu/258

Ta strona została skorygowana.
—   242   —

Grunt był tu gliniasty, ale suchy, a trawa spasiona. Wprawne oko mogło zauważyć w suchej glinie odciski kopyt końskich; ale towarzysz mój patrzył na mnie zdziwiony, nie mogąc sobie wytłómaczyć, w jaki sposób zauważyłem tak nieznaczne ślady trzech koni.
— A więc na posłańca czeka dwóch eskortujących go towarzyszów — rzekłem, wskakując na siodło.
Ujechawszy za tymi śladami spory kawał drogi, zsiadłem z konia znowu, a wziąwszy karabin do rąk, zarzuciłem uzdę na ramię i zaleciłem estancyerowi, aby uczynił to samo.
— Pójdziemy więc teraz pieszo? — zapytał zdziwiony.
— Tak jest. Siedząc na koniach, moglibyśmy być łatwo zauważeni przez drabów zdaleka, a wówczas znaleźliby dosyć czasu do obrony, to zaś byłoby nam nie na rękę.
Wziąłem znów lornetkę i powiodłem wzrokiem dokoła — nie nadaremnie. Na jednym z pagórków zauważyłem siedzącego człowieka, na szczęście, odwróconego do nas plecyma.
— To z pewnością jeden z tych, których szukamy — zadecydował Monteso, przypatrzywszy się z kolei przez lornetkę. — Co teraz wypada nam czynić?
— Wsiądziemy na konie i popędzimy bliżej. Ale jadąc, trzymajmy się wgłębień gruntu.
Wgłębienia te ciągnęły się licznymi zakrętami i tu i ówdzie pokryte były krzakami. Ziemia tu była wilgotna, więc ślady kopyt końskich odznaczały się w niej wyraźnie.
Zbliżywszy się do owego pagórka, gdzie przez lornetkę zauważyliśmy człowieka, który gdzieś znikł teraz, upatrzyłem odpowiednie miejsce, gdzieśmy zsiedli z koni. Domyślałem się, że człowiek ów skrył się gdzieś we wgłębieniu stepu, niedaleko od nas. Uwiązawszy konie nasze do jednego z gęsto rosnących tu krzaków mimozy, zabraliśmy lassa i ostrożnie, bez szelestu poczęliśmy się wśród krzaków skradać naprzód. Nieba-